Jak wiecie z moich wcześniejszych wpisów, dwa lata temu odkryłam stado kotów w kaszubskim lesie. Koty tam ginęły ranione w sidłach, maluchy umierały z zimna, głodu i chorób, a przyjeżdżający w okolice letnicy próbowali robić, co mogli, aby zainteresować problemem gminę i jakoś tym kotom pomóc. Dojeżdżali zimą na zmianę, aby chociaż raz w tygodniu zapewnić tym kotom pożywienie.
Stamtąd pochodzi Lucisia, Rokusia, Pixie i Dixie, Mikado i kilka kotów, które znalazły od razu fantastyczne domy (m.in rudy Akuś).
Ale jak też zapewne już wiecie, nie udało się złapać ostatniej z kotek, córki Lucysi. Kotka mimo wielu prób uciekała już nawet na nasz widok. Postanowiłam więc poprosić o pomoc jakąś fundację, która będzie miała możliwość łapania kota inaczej niż na klatkę żywołapkę. Fundacja posiadająca podbierak obiecała pomóc, mieliśmy nawet ustalony termin, i co się okazało? Że nie pojadą, bo nie mają „możliwości”.
W tym czasie ta kotka po raz kolejny urodziła, tym razem piątkę maluchów. Tematem zainteresowała się moja koleżanka, wyłapująca koty na sterylizację prywatnie, bez współpracy z fundacjami. Udało jej się z innej fundacji wypożyczyć klatkę typu drop. Taka klatka spada na kota z góry.
Pojechałyśmy więc na miejsce z duszą na ramieniu. Maluchy na szczęście były jeszcze mało mobilne, więc z ich łapaniem nie było większego kłopotu, poruszały się po bardzo okrojonym terenie, trzymając się „gniazda” – opon ułożonych pod starą łodzią. Natomiast priorytetem, żeby móc je zabrać, było złapanie ich matki.
Miałyśmy dwie klatki, tradycyjną żywołapkę, do której kot musi wejść i klatkę drop. Na pierwszą kotka nie zwróciła nawet uwagi, natomiast spod drugiej zaczęła między szczebelkami wyciągać położone jedzenie. Byłyśmy załamane. Nic z tego znowu nie będzie! Ale jednak cierpliwość popłaciła, po chwili kotce zasmakowało, więc zdecydowała się jednak wejść na teren, który klatka obejmowała swoim zasięgiem. Wtedy klatka opadła. Miałyśmy ją!!!
Pozostało przeprowadzić kotkę bezpiecznie do klatki transportowej i mogłyśmy odetchnąć. Po dwóch latach wreszcie się udało!
Tak więc przywiozłam do domu Milę i jej dzieci. Gdy tylko przyszedł poniedziałek, cała rodzinka trafiła do lecznicy na przegląd. Maluchy zostały odrobaczone, a mamusi wykonaliśmy badania krwi przed sterylizacją.
W gromadce maluchów jest 4 kocurków i jedna koteczka – szylkretka Boni. Rudy Cynamonek, burasek z białym krawacikiem – Marvel, cały bury Tolik i buro-beżowy Marul.
Wyniki Mili nie wyszły zadawalająco, kotka ma zapalenie trzustki i leukocytozę. Do tego nadal karmiła maluchy. Ponieważ wszystko, co kotka zjadła w formie prawie nie zmienionej lądowało w kuwecie, zdecydowaliśmy się na odłączenie jej od maluchów jedzących szczęśliwie już też pokarm stały, i wdrożenie leczenia.
Niestety sytuacja powoduje, że koteczka jest mocno zestresowana. Maluchy za to mają się świetnie. Brykają i poznają świat. Liczę, że wkrótce i Milusia również będzie odczuwać pełen komfort z posiadania swojego kawałka kanapy, i pełnej miseczki.
W związku z tym, że zrobiło nam się z dnia na dzień 22 koty w domu, byłam zmuszona do stworzenia zbiórki na utrzymanie maluchów i ich mamy, na leczenie i jedzenie. Koszty na dzień dzisiejszy są ogromne, szczególnie te weterynaryjne. Inflacja nie omija także tej branży. Każdorazowo w lecznicy zostawiamy nie mniej niż 300 zł. Maluchy zjadają ponad 1200 g karmy dziennie, a puszki to coraz wyższy koszt. Dlatego wszystkich chcących nam pomóc zapraszam do linka: https://zrzutka.pl/crewau. Liczy się każdy przysłowiowy piątak. Bo grosz do grosza pozwoli nam przetrwać do czasu znalezienia dla maluchów nowych, dobrych domów.
A jeśli marzy Ci się kot, mieszkasz w okolicach Trójmiasta i chcesz adoptować kociaka, wypełnij ankietę przedadopcyjną: https://forms.gle/qLBmR2czZtPEGUrk9 – UWAGA: adopcja tylko w dwupaku!