Mówią, że nieszczęścia chodzą parami…
I chyba coś w tym jest. Ledwo Beni się polepszyło, to zwaliło się na nas kolejne kocie nieszczęście.. Wróciliśmy z Benią z Czernicy i w nocy tego samego dnia obudził nas jakiś łomot. W sumie nic nadzwyczajnego przy gromadzie kotów..
Dwa dni później mąż zauważył, że Mimi ma pianę na pyszczku. Kolejnego dnia usłyszałam znowu łomot i gdy przybiegłam do miejsca, skąd dochodził, zobaczyłam Mimi leżącą na boku, udeżającą w konwulsjach głową i resztą ciałka o ziemię, tocząc przy tym pianę z pyska.
Na następny dzień (wtorek) udało się umówić wizytę u neurologa. Pobrano krew do badań i zaopatrzono nas w leki przeciwpadaczkowe. W kolejnych dniach ataki były słabsze. W piątek zawieźliśmy Mimi na rezonans. Kiedy odbieraliśmy ją wieczorem, dostała w gabinecie ataku. Nie był mocny, tylko poruszała bezwiednie łapkami, a z pyszczka leciała piana. Podano jej leki na przerwanie ataku. W drodze do domu nastąpił kolejny atak. I kolejne z częstotliwością co godzinę.. Byłam załamana…
W sobotę dzwoniłam do lecznicy, gdzie była leczona z pytaniem, co robić. Polecono zwiększenie dawek leków. Nasilenie objawów mogło wystąpić po narkozie.
Wieczorem kolejna rozmowa telefoniczna z lekarzem weterynarii, ponieważ ataki nadal występowały często. Zalecono wizytę w lecznicy całodobowej w razie dalszego występowania ataków.
Ponieważ w nocy była ich cała masa, z rana kolejnego dnia pojechaliśmy do całodobówki. Zaopatrzeni w lek zatrzymujący atak wróciliśmy do domu. W dzień było w miarę spokojnie. Sytuacja zmieniała się popołudniu, by być nieciekawą w nocy. Nie chcąc ryzykować kolejnej nocy pełnej ataków, których nawet nie zdążę przerwać, bo są częste, ale krótkie, pojechaliśmy jeszcze raz do lecznicy całodobowej. Tym razem Mimi została na hospitalizację. Podano jej leki hamujące ataki.
Następnego dnia (wtorek, 11.11) otrzymaliśmy wiadomość, że nie ma ataków, więc można naszą Zuzu odebrać. Umówiliśmy się na 18-stą. O 17:00 zadzwoniła ponownie doktor z lecznicy. Mimi miała kolejny atak, podano jej leki. Rzeczywiście, kiedy po nią przyjechaliśmy, była całkowicie zmulona. Wróciliśmy z nią do domu. Mimo tego, że praktycznie lała się przez ręce, nadal co godzinę miała lekkie ataki, podczas których drżał jej pyś.
Na następny dzień udało się umówić wizytę do neurologa. Osłabiona reakcja na bodźce, wynikająca prawdopodobnie z podanych leków. Szykamy przyczyny pojawienia się padaczki. Zalecono rtg, usg, czekamy na wyniki z krwi – borelii i toksoplazmozy. Tarczyca wyszła ok.
W ciągu dnia jest stabilnie, po południu pojawiają się ataki, Mimi szuka spokojnego miejsca, gdzie można się wyciszyć, przygotowaliśmy więc jej kącik, gdzie ma budkę do schowania się, ciemność i ciszę od bodźców. Co 8 godzin dostaje leki przeciwpadaczkowe. Co będzie dalej? Czas pokaże…