„Last but not least” jak to mówią Anglicy.. Została nam do opowiedzenia historia ostatniego naszego gagatka – Róży. Róża, nie licząc Bazyla, jest naszym ostatnim „nabytkiem”. Ogłoszenie wrzucone przez wolontariuszkę na FB było dosyć dramatyczne: kotka pilnie potrzebuje domu, jej obecni opiekunowie grożą, że jeśli jej fundacja nie zabierze, to wywiozą ją na działki. A wiecie na pewno, jak wygląda sytuacja w wielu kocich organizacjach. Domy tymczasowe wolontariuszy pękają w szwach. Kotów w potrzebie jest wiecej, niż miejsca, gdzie można je bezpiecznie ulokować.
Odezwałam się więc do wolontariuszki, aby dowiedzieć się coś więcej. Kotka od małego przebywająca w domu (prezent wnuczki dla babci!), wysterylizowana przez fundację, została przez babcię oddana do sąsiadów. Sąsiedzi mieszkający w suterenie szybko stwierdzili, że kota nie potrzebują, szczególnie, że sika im do łóżka. Wolontariuszka obawiała się nawet, że następny telefon od nich będzie z oznajmieniem, że kota wywieźli poza miasto. Sama nie miała możliwości przechowania kotki do czasu znalezienia innego domu tymczasowego, ponieważ jej dom miał już około 40 kotów. Wyobraźcie sobie, jaka to olbrzymia ilość buź do wykarmienia, ile pracy przy opiece i sprzątaniu. A do tego koty są terytorialne, więc przy takich stadach pojawiają się problemy behawioralne, znaczenie terenu, choroby, bójki.
Nie zwlekając za długo, umówiłam się, że pojadę odebrać kota następnego dnia z rana. Wiecie, człowiek żyjący na przeciętnym poziomie, słyszy w telewizji czy radiu o tym, w jakich warunkach czasem żyją ludzie. Ale dopiero, jak zobaczy się na własne oczy, to poczuje jak to może strasznie w rzeczywistości wyglądać. Mieszkanie zajmowane przez właścicieli kotki przypominało bardziej ciemną norę, niż miejsce do życia dla ludzi. Bez podstawowych udogodnień, do jakich jesteśmy przyzwyczajeni. Powycinane grzejniki, stare, porozbijane meble na podłodze, klika szafek robiących za kuchnię. Butla z gazem z przewodem ciągnącym się przez całą długość pomieszczenia. A koło butli nieduża miska, taka do mycia, z wiórkami dla kota – kuweta. Brak łazienki, czy chociażby zlewu.
Gdy w ciemnym pomieszczeniu otworzyły się drzwi, na moje spoktanie wybiegła nieduża, śliczna trójkolorowa koteczka. Bardzo odważna i rezolutna. Rózia.
Tak sobie myślę, że jestem wdzięczna tej pani, że zamiast wywieść po prostu kota gdzie popadnie, albo wyrzucić na ulicę, pomyślała o tym, aby spróbować zapewnić kotce bezpieczny kąt, dzwoniąc do fundacji. I że fundacja jej nie zbyła, tylko próbowała pomóc.
W drodze do domu przyglądałam się kotce. Szybko zorientowałam się, że po białym pyszczku biegają bezczelnie olbrzymie, upasione pchły. Kocia nawet nie zwracała już na nie uwagi, musiały jej towarzyszyć od dawna.
Zmieniłam więc plany i zamiast do domu, od razu udałam się do gabinetu weterynaryjnego. Tam została wypryskana preparatami przeciwko wszelkim „pasażerom na gapę”.
W domu umieściliśmy Różę w osobnym pokoju. Szybko jej się jednak znudziło siedzenie w jednym miejscu i wyrywała się do eksploracji nowej okolicy. Po kilku dniach, gdy pchły wyginęły, pozwoliliśmy jej wyjść do pozostałych kotów. Rózia okazała się bardzo odważną młodą panną. Nie miała oporów, by pacnąć łapą bojowego Bunia i pokazać mu, że nie da sobie w kaszę dmuchać. Reszta rezydentów postanowiła więc przejść nad nową lokatorką do porządku dziennego.
Rózię fascynuje wszystko, aportuje zabawki, gada do nas radośnie, przykleja się do nóg (przeważnie jedną łapą), na kolanach wygodnie mości i leży godzinami.
Ponieważ pierwsze kilka dni mieszkała w pracowni, nie miała okazji nasikać na żadne łóżko. Zostawiłam jej za to poza kuwetą jeszcze podkłady chłonne dla dzieci i z nich chętnie korzystała. Dwujeczka do kuwety, jedyneczka na podkład. Puszczona po domu samopas zaczęła sikać w różnych średnio do tego przeznaczonych miejscach. Gdy zauważyła gdzieś podkład, załatwiała się na niego. Włączyliśmy jej do diety wyciszające tabletki KalmVet (na bazie rumianku). Po krótkim czasie sikanie gdzie popadnie się skończyło. Zauważyłam, że Róża opracowała sobie swój system załatwiania. Na siusiu chodzi do jednej, konkretnej, otwartej kuwety. Na dwujeczkę nie jest już tak wybredna, każda kuweta dobra. Po odstawieniu KalmVetu problem nie powrócił. Natomiast zabranie „kuwety na siusiu” poskutkowało sikiem na sofie. Więc migusiem kuweta wróciła na swoje miejsce :D. To po prostu musi byc ta kuweta :).