Rokusia to niepozorna, zupełnie nie rzucająca się w oczy szylkretka. Pochodzi z wyłapanego przez nas stada bytującego w kaszubskim lesie.
Pamiętam dobrze, jak pchała się do transporterka już, kiedy przyjechaliśmy po maluchy z tego stada. W ogóle się nie bała.
Za kolejną naszą wizytą w tym miejscu przechadzała się po gałęziach drzewa, co róż popisując się akrobacjami.
Pan, który przyjeżdżał je dokarmiać w lesie, był przekonany, że to chłopak, wołał na niego Spryciarz.
Okazuje się, że podobnie jak w przypadku trikolorek, także szylkretki są przeważnie kocicami. Bardzo sporadycznie zdarza się tak ubarwiony kocur.
Kiedy podjęta została decyzja o sterylizacji całego stada także i Rokusia załapała się na wyjazd z tamtego miejsca.
Okazała się oswojonym, ciepłym kotem. Odważna, pełna chęci do zabawy.
Wszystkie kotki miały trafić do adopcji, jednak bardzo szybko okazało się, że Rokula ma to „coś”, coś co miał mój najlepszy koci przyjaciel – Vincent. Po prostu nie potrafiłabym jej oddać. Rooki chodzi za mną krok w krok, ociera się o nogi i patrzy głęboko w oczy, ale zupełnie jak Vincent na jakieś tam siedzenie na kolanach nie ma najmniejszej ochoty. Zostawia takie przyjemności swojej mamie – Lucyndzie.
Rokusia musi być w pobliżu człowieka. Nie narzuca się ze swoją obecnością, ale jest zawsze niedaleko.
To wyjątkowa dusza.
Zdaje się, że nawet Lilka poczuła do Rokuli to „coś” ponieważ wykorzystuje każdą możliwość wspólnej zabawy, a dziś nawet przyłapałam je na wspólnym spaniu.
Kto ma więcej niż jednego kota wie, że nie wszystkie koty i nie często potrzebują aż takiej bliskości, najczęściej wystarcza im bycie w tym samym pomieszczeniu, a wspólne spanie czy mycie się najczęściej zarezerwowane są wyłącznie dla zżytego rodzeństwa.
Ciekawa jestem, co jeszcze wydarzy się między tą dwójką. Ale niezmiernie cieszy mnie, że ta znajomość podąża w takim kierunku. Jest to miła odmiana po niesnaskach między Buniem i Bazylem.