Dziś nadeszła chwila, by wreszcie przedstawić Lucy. Troszkę o niej mogliście już wyczytać przy okazji historii Rudego oraz akcji wyłapywania dzikusków z lasu. Lucy jest najstarszą kotką ze stada. Jakimś cudem utrzymała się przy życiu w lesie przy domkach letniskowych przez około 4-5 lat. Jej życie nie było usłane różami. Pomijając ciężkie warunki, brak ciepłego schronienia i stałego źródła wyżywienia, zdana na pomoc dojeżdżających letników, niestety miała pecha i wpadła w zastawione dla dzikich zwierząt sidła. Ludzie, którzy byli tego świadkami pomogli jej się wydostać, jednak uwięziona wcześniej łapka wisiała odtąd bezwładnie, schła, a w końcu odpadła. Tak oto Lucy została bezłapką.
Nawet nie potrafię sobie wyobrazić, jak ciężko niepełnosprawnemu kotu w tak trudnych warunkach musiało być. Jednak jakimś cudem dała radę i trwała przy życiu.
Jej historia była na tyle poruszająca i smutna, że chciałoby się ją od razu zabrać do domu, żeby nie musiała tam walczyć o przetrwanie ani chwili dłużej. Doświadczona przez los kotka była jednak czujna i nie pozwalała się do siebie człowiekowi zbliżać. Potrzebna była więc dobrze zaplanowana akcja odławiania.
Bałam się, czy po tych wszystkich przeżyciach, jakie miała Lucy, uda się ją w ogóle wyłapać. Jednak okazało się, że głód był silniejszy i zwyciężył stracg. Lucy wraz z Rokusią i czarną Stefką weszły do przygotowanej klatki łapki, gdzie czekały na nie pełne miski.
Następnego dnia wszystkie kotki trafiły na sterylizację, o której niestety też już pisałam. Weterynarz ze świetnymi opiniami w necie, robiąca sterylizacje gminne, okazała się zwykłym rzeźnikiem. Nie mam pojęcia, jak można dopuścić, żeby tacy ludzie w ogóle „leczyli” zwierzęta.
Lusia ponownie miała pecha, leczenie zafundowanej przez lekkomyślną panią weterynarz rany trwało i wymagało podawania ciężkich antybiotyków. Dodatkowo okazało się, że ma chore nerki. Od razu wdrożyliśmy leczenie już u naszych sprawdzonych weterynarzy. Mimo podawanych antybiotyków i kroplówek wyniki krwi wskazywały na pogarszający się stan zapalny organizmu. Zrobiliśmy więc wszystkie możliwe testy, aby znaleźć przyczynę. Niestety pozytywnie wyszły testy na FeLV – kocią białaczkę. Weterynarze zakwalifikowali Lucy do uśpienia.
Jednak kurcze, czy na prawdę cały wysiłek miał spełznąć na niczym? Całe życie Lucynki miało pozostać tylko i wyłącznie pasmem nieszczęść?
W porozumieniu z lekarzem prowadzącym postanowiliśmy dać Lucy tydzień bez kroplówek i wtedy ponownie sprawdzić wyniki. Jeśli nadal będą złe, pozwolimy jej odejść.
O dziwo odstawienie dużego stresu, jakim było aplikowanie kroplówek sprawiło, że wyniki ogólne się unormowały, a nerkowe nie pogorszyły. Weterynarz była zadowolona.
Kotka ma średni apetyt, czasem trzeba się nakombinować, żeby coś zjadła, ale jest aktywna i ciekawska. Nie wygląda na kota cierpiącego, na takiego, któremu chciałoby się ulżyć w cierpieniu pozwalając odejść. Tym samym Lucy dostała zielone światło, funkcjonuje dalej bez leków. Uznaliśmy, że dopóki ma komfort życia i nie cierpi, pozwolimy jej cieszyć się „nowym” życiem. I my cieszymy się, że jest to możliwe po wszystkim, co przeszła.
Niestety przez pozytywny wynik białaczkowy musi przebywać w izolacji od innych, zdrowych kotów, co jest pewnym wyzwaniem. Znowu narażenie jej na stres związany z adopcją jest także w pewnym sensie ryzykiem, jej stan mógłby znowu gwałtownie się pogorszyć, a jest to ostatnia rzecz jakiej chcemy.
Tak więc żyje sobie mała Lucynda w swoim pokoju. Od momentu kiedy zrobiło się ciepło leżakujemy sobie razem na balkonie na słoneczku, a Lucysia wtedy najbardziej lubi się przytulać… do człowieka 🙂